Któregoś razu wędrowałam podmiejską
uliczką, podziwiając majową zieleń, gdy moją uwagę przykuł niewielki budynek,
który tonął w fiolecie. Z bezlistnych pędów zwieszały się girlandy kwiatów,
zasłaniając fasadę od czerwonej dachówki aż do samej ziemi! Raj – pomyślałam. Te roślinę muszę mieć
w moim ogrodzie.
Poszperałam w
internecie i za dwa tygodnie kurier przywiózł ją do mego domu. Zdążyłam już poczytać o tej pięknej roślinie
zwanej Wisterią. Ciepłolubna, szybko rosnącą, pochodząca z Dalekiego
Wschodu, ekspansywna, trzeba ją co roku przycinać, inaczej będzie kłopot. No i wymaga naprawdę solidnych podpór.
Rewelacja – pomyślałam.
Sadzonkę umieściłam przy prywatnej lampie oświetleniowej
tuż przy ogrodzeniu. Wisteria przyjęła się znakomicie. Zakwita każdego
maja, jest piękna. Latem przez jej liście sączy się nastrojowe zielonkawe
światło. Kibicowałam jej bardzo, gdy
wypuszczała wielometrowe wąsy, czepiając się wszystkiego wokół. Jesienią
przebarwia się na złoto i stroi w brązowe strąki. Pędy tworzą coraz gęściejszą
plątaninę.
Jednak Wisteria
wije się coraz śmielej. Osiągnęła już ponad
12 metrów. Ma wonne, fioletowe, kwiaty. Mąż co roku, w okresie letnim
przycina pnącze, gdyż zapuszcza się na kabel elektryczny. A to już nie jest śmieszne. Jednak te strzyżenie i nam, i jej jest bardzo
potrzebne. Nam, bo zapewnia dopływ prądu, a jej, bo kwitnie każdego roku.
Marzy mi się taka alejka w moim mieście,
nad którą zwisałyby te piękne kwiaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz